PAWEŁ FALARZ
„Australia ? ślimaki na krańcu świata”
czerwiec 2013

Australia! Dla Ptolemeusza była wytęsknioną i nieznaną: Terra Australis Incognita. Dla Portugalczyków w XVI wieku stała się mało interesującym lądem ?po drodze? do baz handlowych w Indiach i Chinach. Nawet Holendrzy w XVII wieku wzgardzili jej pięknem, ledwo nadając ?swoje? miano: Nowa Holandia. Dopiero w 1768 roku ?król żeglarzy?: kapitan James Cook odkrył jej niepowtarzalność dla Korony Brytyjskiej a potem całej Europy.
Niesamowita historia, urzekająca zmienność architektury przyrody, dziwaczne endemity, niepowtarzalna flora i fauna – pozostające w ciągłej niewoli dwóch oceanów? to właśnie Australia, której doświadczył Pan Paweł Falarz wespół ze swoją Małżonką.

Z największą przyjemnością, prezentuję całkowicie autorski materiał Pana Pawła, który za pośrednictwem CONCHY zaprasza Państwa na wspominkową wyprawę:

falarz1

Pan Paweł Falarz z Małżonką? A w oddali widok nie pozostawiający złudzeń: Sydney!

?Witam wszystkich zakręconych muszelkowo lub sympatyzujących z tą dyscypliną. Chcę się podzielić kilkoma wrażeniami z mojego pobytu w Australii. Ten mój skromny reportaż będzie oczywiście niekompletny, bo nie sposób wszystkiego, co się widziało, opisać. Załączam ok. 20 zdjęć. Na niektórych są ukazane warunki brzegowe z jakimi się zetknąłem. Pominąłem oczywiście widoki pięknych plaż piaszczystych.

falarz4 falarz3 falarz2

Dzięki życzliwości rodziny miałem okazję spędzić niemal 2 miesiące w samym Sydney i zapoznałem się również z wybrzeżem Nowej Południowej Walii na odcinku prawie tysiąca kilometrów. Nie mam zbyt wielu doświadczeń w podróżowaniu po świecie, a wyjazd do Australii, to z wielu względów bardzo skomplikowana operacja. Cała wyprawa była przygotowywana prawie 1,5 roku. Z uwagi na różnicę pór roku wyjazd do Sydney był przewidziany na drugą połowę lutego, gdzie właśnie kończyło się lato i temperatury powietrza były już mniej męczące. Wracaliśmy w połowie kwietnia, lecz tam mimo połowy jesieni, nadal było w granicach 27-30 stopni w cieniu. Oczywiście mieliśmy okazję widzieć w telewizji te zaspy śniegu, jakie w tym czasie zalegały w Polsce. Muszę się przyznać, że przelot do Sydney jest jednak niezwykle męczący, bo 31 godzin łącznie z przesiadką i wszystkimi czynnościami na lotniskach to jest mordęga. Australia przywitała nas w momencie przylotu strugami deszczu. Potem pogoda była już cały czas przyjemna, co sprzyjało w zapoznawaniu się z urokami tego kontynentu, a właściwie tylko jego fragmentu. Codziennie budziły nas papugi lub kookaburry. Byliśmy w jednym z miejscowych ogrodów zoologicznych, poświęconych wyłącznie faunie australijskiej i ciekawostką było, że większość zwierząt biegała sobie swobodnie po alejkach i można je było pogłaskać lub nawet nakarmić.

falarz5

falarz6

Wyjątkiem były oczywiście ptaki, bo musiały być w wolierach i gady oraz dingo ze względów bezpieczeństwa. Tylko tam byłem w stanie pogłaskać misia koalę i go nakarmić eukaliptusem, gdyż w dzikim buszu są już niezwykle rzadkie i trudne do zauważenia. Oprócz zwiedzania różnych miejsc miałem nadzieję na rozpoznanie wybrzeży N.S.W. pod kątem konchologicznym. Nie miałem, w tym względzie żadnych wskazówek i trochę po omacku poruszałem się po różnych zatoczkach i plażach od Sydney aż do granicy z Queensland na północy. Wujkowie z moją Żoną zwiedzali różne atrakcje w poszczególnych miejscowościach, gdzie się zatrzymywaliśmy, a ja obowiązkowo grzebałem w piasku i błocie pod różnymi kamieniami, próbując spotkać jakieś miejscowe ślimaczki.

falarz7

falarz8

Zasadniczo był jeden największy problem. Oceaniczna fala przybojowa, nawet przy pięknej spokojnej pogodzie, jest tak silna, że uniemożliwia swobodne pływanie czy uprawianie snorkelingu. Są tam całkowicie odmienne warunki niż w obrębie M. Śródziemnego. Jedyne, co można było w tej sytuacji zrobić, to szukać w miarę spokojnych zatoczek z jakimś cyplem czy półwyspem, dającymi jakąś osłonę przed tymi zabójczymi falami. Kolejna sprawa, to oczywiście natrafienie na jakieś skupisko kamieni czy skałek, gdzie z reguły jest szansa spotkania jakichś egzemplarzy ślimaków.

falarz9

Niestety piękne piaszczyste plaże w Australii, tak jak wszędzie na świecie, są z reguły pozbawione czegokolwiek i nawet martwych muszelek się tam nie spotka. Inną trudnością były często bardzo strome skaliste wybrzeża, gdzie z daleka wszystko pięknie wyglądało, ale z bliska nie było szansy, żeby można się tam było poruszać czy nawet zejść na brzeg.

falarz10

Oczywiście w Australii jest zjawisko pływów i z reguły starałem się, żeby wzdłuż brzegu maszerować przy odpływie, co pozwalało trafić na różne zagłębienia między kamieniami i w skalistym podłożu. Zaczynając od Sydney, to trzeba przypomnieć, że jest to niezwykle rozległe miasto o rozpiętości niemal 100 na 100 kilometrów i położone nad dwiema dużymi zatokami. Kilka wypraw do tzw. City z obowiązkową Operą było również uwieńczone zaliczeniem kilku miejsc plażowych. Niestety wszystkie ciekawsze zatoczki były z reguły objęte restrykcjami w zbieraniu czegokolwiek z fauny i flory, ponieważ w wielu miejscach utworzono rezerwaty. Porządku pilnują miejscowi strażnicy tzw. „rangersi”, jeżdżący w samochodach terenowych, a za nielegalne zbieranie np. ślimaczków, grzywny i mandaty są w wysokości do 3 tys. AUS.

falarz11

Dopiero opuszczając Sydney, mogłem sobie pozwolić na szukanie czegokolwiek w tzw. „dzikich miejscach”. Najciekawsze konchologicznie miejsce jakie spotkałem, było na południe od Sydney, w pobliżu Wollongong, gdzie zlokalizowana jest największa w Australii świątynia buddyjska. Dociekliwi mogą zauważyć znaki swastyki.

falarz13

falarz12

Zrobiłem zdjęcie jeszcze żywych Scutus antipodes, chociaż już po wyjęciu z wody, gdyż nie dysponowałem aparatem do zdjęć podwodnych. Jest to ślimak z rodziny Fissurellidae i jak widać, ma ogromne czarne ciało z muszelką tylko częściowo okrywającą grzbiet zwierzęcia.

falarz14

Akurat to ciekawe miejsce o nazwie Shell Harbour nie mogłem spenetrować należycie, gdyż dysponowałem zbyt małą ilością czasu. Niemal cały dzień był przeznaczony na zwiedzanie buddyjskiego kompleksu świątynnego i dopiero po południu trafiłem nad zatoczkę w Shell Harbour. Często piękne widokowo rejony były nieatrakcyjne konchologicznie, gdyż jak wszyscy, którzy mieli okazję być na różnych wyprawach wiedzą, że potrzebny jest niejednokrotnie tzw. łut szczęścia. Na żadne głębinowe nurkowanie nie mogłem sobie pozwolić, gdyż zwyczajnie nie mam do tego uprawnień, a w obrębie wybrzeży Australii dochodzi jeszcze aspekt zagrożeń typu rekiny, prądy podwodne itp. Jak już mogłem ?posnorkować?, to z reguły poruszałem się na skromnej głębokości 1-3 metry. Na północ od Sydney miałem okazję zatrzymać się w rejonie takich miejscowości jak Terrigal, Norah Head, Entrance, Coffs Harbour, Nambucca Heads oraz Gold Coast /pierwsze duże miasto już w Queensland/. Gold Coast jest miastem wczasowo rekreacyjnym z piaszczystymi plażami, które ciągną się kilometrami, więc trudno tam trafić na ślimaki oprócz kilku najpospolitszych gatunków.

falarz15

Całkiem ciekawym miejscem okazała się zatoka o nazwie Port Stephens, gdzie było zacisznie, bez dużych fal i przy odpływie mogłem trochę połazić po błotnistym dnie. Tam spotkałem różne gatunki z rodzin Littorinidae, Potamididae, Nassariidae, Muricidae, Turbinidae i nieco małży.
W malutkiej miejscowości Corlette natrafiłem na niewielkie prywatne muzeum muszelkowe ulokowane w domu właściciela. falarz18 falarz17

Właśnie w Port Stephens Żona zrobiła zdjęcie przypadkowo złapanej na wędkę raji, przez któregoś z wczasowiczów i to na płytkiej wodzie. Tak, że oprócz rekinów również i takie „zwierzątko” można spotkać pływając nawet przy głębokości 2 metrów.

falarz19

W rejonie Port Stephens spędziłem zaledwie 3 dni, a szkoda, bo chętnie bym tam pochodził przy odpływach nawet tydzień. Prawie wszystkie błotniste brzegi zatok lub w ujściach rzek są porośnięte drzewami mangrowymi i można tam było się natknąć na niektóre ?littoriny?, Batillaria australis, Cerithium coralium oraz 2-3 gatunki z rodziny Ellobidae.

falarz20

Oprócz ślimaków morskich myślałem, że spotkam też jakieś gatunki lądowe, lecz tu spotkało mnie małe rozczarowanie. Odradzono mi penetrowanie buszu z uwagi na jadowite pająki, skorpiony no i oczywiście węże. Jednym słowem lądowych ślimaków niemal wcale nie spotkałem. Najbardziej mnie zdziwiło, że w obrębie ogrodów przydomowych nie ma praktycznie żadnych ślimaków, a pierwotnie myślałem, że może spotkam jakieś pospolite miejscowe gatunki, odpowiadające naszym winniczkom czy wstężykom. Jeszcze na koniec chcę wspomnieć o wizycie w klubie konchologicznym w Sydney. Jeszcze przed wylotem z Polski miałem z internetu spisany adres i dni spotkań australijskich muszelkarzy, więc chciałem chociaż raz odwiedzić ich siedzibę. Spotkało mnie w sumie spore rozczarowanie, ponieważ jak już dotarłem do tego klubu, to okazało się, że jest to tylko malutki pokoik wynajmowany w klubie sportowym na 2-3 godziny i mieściło się w tym pokoiku raptem 10 osób łącznie ze mną. Ci kolekcjonerzy byli nastawieni głównie na porcelanki, stożki i voluty, a egzemplarze jakie prezentowali zaczynały się od 50-100AUS w górę. Liczyłem na szerszy przekrój rodzin i gatunków, lecz nic takiego nie spotkałem. W tym miejscu trzeba zaznaczyć, że dla Australijczyka cena 50 czy 100 dolarów to nie jest nic szczególnego i do kwestii cen inaczej się podchodzi, kiedy zarobki /całkiem przeciętne/ są w Australii na poziomie 4-5 tys. AUS na miesiąc, a na lepszych stanowiskach to 8-10 tys. dolarów nie jest niczym dziwnym.
Kończąc, muszę przypomnieć, że będąc w Australii trzeba się jednak wystrzegać nadmiaru słońca, które potrafi tam nieźle przypiekać. Należy obowiązkowo pamiętać o nakryciu głowy i koszulce na ramionach.
Z muszelkowym pozdrowieniem – Paweł Falarz.?

Panie Pawle, serdecznie dziękując za nadesłany materiał, życzę: dopełnienia australijskich wrażeń przy kolejnej sposobności…