marzenna.lew(at)neostrada.pl
Ludzkie pasje różnie ważą w człowieczym bytowaniu.
Niekiedy – bywają ledwo muśnięciem ekstrawaganckiej odmienności; czasem ? są matowym dodatkiem do codzienności; wreszcie – przepełniają sobą całe życie kolekcjonera, doskonale z nim współbrzmiąc.
Bardzo cieszę się, że w gronie PASJONATÓW mogę powitać toruniankę – Panią Marzennę Lew !
Pani Marzenna zaszczyciła mnie pięknym listem.
Jest on dowodem fascynacji światem przyrody; równolegle jednak ? wartościową refleksją nad priorytetami naszej ? konchistycznej pasji.
Wszak, na czym nam powinno zależeć najbardziej?
Czy tylko na gromadzeniu wymuskanych ?gemów?, czy może raczej na eksponowaniu naturalnego piękna naszych okazów? A może da się pogodzić wspomniane opcje?
Serdecznie zapraszam do lektury oryginalnego tekstu p. Marzenny, parafrazując na tę okoliczność maksymę starożytnych: Verba docent, exempla trahunt (Słowa uczą, przykłady pociągają).
Autorka wpisu – Pani Marzenna Lew ze swoim pupilkiem.
Witam wszystkich miłośników muszli.
?Znam? wielu z Was, wielu zawdzięczam nowe piękne egzemplarze muszli, które wzbogaciły moja kolekcję, Wy nie znacie mnie, a dzięki zaproszeniu Pana Jacka Glanc mam możliwość to zmienić. Nazywam się Marzenna Lew, z wykształcenia jestem biologiem, a moja praca magisterska związana była z biologią wód. Nie sadzę jednak, żeby miało to większy wpływ na moje zamiłowania.
Zbieram fragmenty skał wykorzystując do tego wszystkie moje podróże, zarówno te małe jak i te duże. W ten sposób powstała mała kolekcja skał z Alp, Krety, Mount Blanc, Atlasu marokańskiego, Wezuwiusza, znad jeziora Magadi w Kenii, gór Alhagar w Algierii, stacji arktycznej UMK na Spitzbergenie i wielu innych miejsc.
Hoduję nietypowe rośliny – rośliny z caudexem – czyli rośliny, które w czasie zimowego odpoczynku często pozbawione są liści i dla wielu kwiaciarzy wyglądają jak „pietruszki czy selery” na sklepowej półce. Mnie urzekają zadziwiającymi kształtami i niezwykłą witalnością.
A teraz mój największy konik – muszle.
Zaczęło się to wiele lat temu, typowo, jak dostałam od mamy pierwszą muszlę porcelankę – C. caputserpentis. Była taka gładka, obła, miała błyszczącą powierzchnię i piękny rysunek na grzbiecie. Zapragnęłam mieć więcej podobnych. Realizowanie tego pragnienia następowało bardzo powoli. Ani możliwości wyjazdów, ani wolnych zasobów finansowych. Polska, jak to już wielu innych miłośników muszli zauważało, była pustynią konchologiczną, więc niewiele udało mi się w tym czasie nazbierać.
Czas płynął, zmieniły się okoliczności, otworzyły granice. Chcieliśmy synom pokazać kawałek świata, nie stać nas jednak było na komfortowe podróże. Zresztą ani ja, ani mąż (tym bardziej), ani synowie nie znosili podróży typu „Proszę wycieczki, na prawo widać … na lewo … „. Mieliśmy samochód i służył nam on jak żółwiowi skorupa. Był naszym środkiem lokomocji, domem, kuchnią, wszystkim, co jest niezbędne, żeby więcej zobaczyć. Pchało nas pragnienie poznania więcej, lepiej, dokładniej – tak od podszewki. Tego nie dają zorganizowane wycieczki.
Zjechaliśmy w ten sposób całą zachodnią Europę – po Gibraltar. Spaliśmy w górach, wąwozach, nad strumieniami i rzekami, często zmienialiśmy trasę podróży tak, aby nasz samochód mógł przejechać przez to, co jest nie do przejechania. W końcu załadowaliśmy naszą „skorupę” na prom i zjechaliśmy całe Maroko. Zapuszczaliśmy się tak daleko, że mijana miejscowa ludność przestrzegała nas przed niebezpieczeństwem – bliskim i niebezpiecznym sąsiedztwem Algierii i złudnym bezpieczeństwem pustyni. Ale nas przecież jeszcze tam nie było, więc musieliśmy to zobaczyć! W naszych podróżach zawsze staraliśmy się przeznaczyć jak najwięcej czasu na morskie wybrzeża obiecujące nowe muszle. Samochód umożliwiał zjazd w każdą niemal dróżkę prowadzącą nad morze.
Wiem, w tym miejscu wielu kolekcjonerów zakrzyknie „Ależ to tylko plażówki! Nie mają wartości kolekcjonerskiej!”. Część na pewno tak, ale szukając na brzegu, w skalnych załomach, w rumoszu, można znaleźć również całkiem ciekawe egzemplarze. Samodzielnie znalezione są dla mnie nie tylko nową muszlą w mojej kolekcji, ale mają swoją, moją, historię. Są cenniejsze niż te zakupione zdalnie przez Internet, bez wysiłku, bez emocji, bez możliwości obejrzenia i dotknięcia. W moich zbiorach, z czasem, obok znalezionych pojawiają się także te same gatunki zakupione, ale te znalezione, nawet jeśli nie są tak urzekającej urody, mają dożywotnią emeryturę Czy może być coś wspanialszego niż znaleziona na brzegu małej marokańskiej miejscowości Cymbium olla, nieuszkodzona i błyszcząca, lub Cypraea lurida znaleziona w załomach skalnych wysokiego klifu Hiszpanii? Z wyprawy do Maroka przywiozłam ok. 50 nowych gatunków. Kupowałam w napotkanych sklepach, u rybaków wracających z połowów, znajdowałam na plaży.
Podczas następnej wyprawy specjalnie pojechaliśmy pod francuską granicę, żeby w Haidelbergu zobaczyć stworzony przez naszego rodaka, znany w całej Europie, największy ośrodek bonsai. Zatrzymaliśmy się także w Austrii, żeby młodszy syn, który obecnie robi doktorat z astronomii w Japonii, mógł obserwować całkowite zaćmienie słońca. W Polsce nie było ono widoczne i dlatego stało się pretekstem do zorganizowana tej wyprawy. Tym razem udało mi się przywieźć tylko dwa nowe gatunki, ale jednak kolekcja wzbogaciła się o dwa nowe egzemplarze!
Innym razem, tylko z mężem, polecieliśmy na Kretę. Wynajęliśmy skuter, którym objechaliśmy prawie całą wyspę – od wschodu do zachodu. Kreta rozczarowała mnie jednak, jeśli chodzi o możliwość pozyskania nowych gatunków. Nawet napotkane sklepy oferowały tylko najpopularniejsze gatunki muszli – takie między telewizor a kryształ.
Chcieliśmy także zobaczyć czarną Afrykę. Mąż obiecał mi to chyba jeszcze przed ślubem, ale dopiero teraz pojawiła się możliwość zrealizowania tych planów. Najpierw mąż z dwoma synami (starszy syn jest doktorem weterynarii, specjalistą z chirurgii) polecieli do Kenii, wynajęli dżipa i przejechali cały kraj aż po jezioro Turkana. Była to bardzo ryzykowna wyprawa, nie raz narażali się na poważne kłopoty, spali pod gołym niebem, jedli raz dziennie, ale wrócili cali i szczęśliwi. Przywieźli mi (cóż mogło sprawić mi większą frajdę?) olbrzymie, 18cm muszle Achatinia achatinia, znalezione przez nich samych oraz Turbo marmoratus, Cypraeacassis rufa, Cypraea moneta, annulus, helvola, errones f. azurea i inne kupione u miejscowej ludności.
Drugi raz do Kenii polecieliśmy wszyscy razem. Ponieważ wiedzieliśmy już co nas czeka, więc do ludów Turkana nie pojechaliśmy. To zbyt wojowniczo nastawione plemię, potwornie biedne, nierzadkie są przypadki kłusownictwa przy udziale Somalijczyków, niezwykle uciążliwa wysoka temperatura i braki wody. Druga wyprawa kenijska obfitowała w większą ilość zakupionych muszli. W Mombasie, w Forcie Jesus, kupiłam olbrzymiego trytona Charonia tritonis, Murex pecten i Cypraea mauritiana. Na północ od Mombasy, w stronę Malindii kupowałam muszle od tubylców. Gdy tylko spostrzegli, że szukam muszli, sami zgłaszali się do lodgesu, aby zaoferować muszle na sprzedaż.
Po dojechaniu na południe, już pod granicą z Tanzanią, wynajęliśmy łódż z obsługą, żeby popłynąć na granice wód terytorialnych z Tanzanią i pooglądać baraszkujące delfiny. Zawsze było to moim do tej pory niezrealizowanym marzeniem. Chciałam z nimi popływać, ale zadowolić musiałam się obserwacją. Wokół krążyło cale stado, te mądre i piękne ssaki dostarczyły nam niezapomnianych wrażeń. Nie mogę odżałować, że nie zabraliśmy świeżych ryb, którymi moglibyśmy je karmić.
W drodze powrotnej zawitaliśmy do malutkiej wioski położonej na wysepce Wasini. Tam miejscowi sprzedali mi kilka innych muszli – moim udziałem stała się Bursa foliata, Bursa lissostoma, rubeta – piękne, duże i jak wybarwione! Z tej malej wysepki pochodzą też przedstawiciele Turbanów i olbrzymi stożek Conus virgatus. Plaże dostarczyły pięknych Bulla ampulla, Atys naucum, Atys cylindricus i przedstawicieli małży. Z niewyczerpanymi zasobami energii biegałam po plażach i sama szukałam. To zawsze sprawia mi największą radość, z niczym innym nieporównywalną.
Kolejna wyprawa, to Tajlandia. Wynajęliśmy samochód i ruszyliśmy na trasę wytyczoną wcześniej przeze mnie, która uwzględniała wszystko to, co chcieliśmy zobaczyć. Zrezygnowaliśmy tylko z drogi wzdłuż granicy z Birmą. Wiele obozów dla uchodźców stwarzało realne zagrożenie, a ryzyko braku paliwa lub awarii samochodu narażało na kontakt z bronią uchodźców – to było zbyt duże ryzyko. Mieliśmy już wcześniej, w Maroku, kontakt z wojskiem i skierowaną w naszym kierunku bronią. Wtedy udało się wszystko wytłumaczyć (są tam bardzo czujni z uwagi na wcześniejsze zamachy na króla), ale nie chcieliśmy przeżywać tego znowu.
Na wyspie Phuket, oczywiście, najważniejszym dla mnie było Muzeum Muszli! Nakręciłam tam nawet film, niestety nie zdołałam uwiecznić wszystkiego, co chciałam, bo akurat skończyła się taśma. W tym roku znowu wybieramy się do Tajlandii, więc być może będę mogła to naprawić – zrobić lepsze zdjęcia. W Muzeum Muszli kupiłam Natica aurantium i Neritina communis, a u miejscowego dealera Cypraea friendii friendii, Cypraea guttata surinensis, cervus, adusta, pulchella pericales, ventriculus, gangranosa rentsi i inne. Przybyło mi też kilkanaście małży, kilka rozkolców, Syrinx aruanus.
Te wszystkie podróże to spełnienie i prezent dla naszej niespokojnej, ciekawskiej natury. Nie lubimy zorganizowanych wyjazdów. Nie lubimy zwiedzania tylko tego, co pokazuje się turystom. Będąc gdzieś, staramy się poczuć, jak naprawdę żyją ludzie, jacy są, jak wygląda zaplecze kraju, rozmawiamy z nimi, robimy zdjęcia i filmujemy. Kiedyś to wszystko zostanie opracowane, a na razie ciągle brak nam czasu. Ze wszystkich tych podróży przywoziłam nowe muszle, zbiór powiększał się. Zaczęłam wymieniać wcześniejsze egzemplarze, które były uszkodzone, na nowe, dorodne okazy.
Ciągle mam jednak pewien dylemat. Często nurkowaliśmy, ale tylko z kamerą. Jakoś nie potrafię zdobyć się na to, żeby uśmiercić żywe stworzenie. Znajdowałam żywe okazy w oceanie, ale trzymając je w ręce i patrząc jak zamykają swoje domki i chcą przetrwać, wypuszczałam je z powrotem do wody. Trudno. Czy moja pasja i powiększający się zbiór ma być okupiony pozbawianiem życia tego, co tak podziwiam? Wiem, jestem niekonsekwentna. Kupując, po cichu, nie tylko akceptuję, ale i korzystam z tego co robią inni. Tak, ale sama nie mogę tego zrobić. Mój syn leczy zwierzęta. Gdy był mały uczył się z moich akademickich książek, studiował albumy zwierząt. Moja rodzina poluje namiętnie, ale z aparatem i kamerą. Pamiętam, jacy byliśmy szczęśliwi w Afryce, gdy udało się nam wypatrzyć w konarach drzewa śpiącą panterę z dwójką dzieci. Płakaliśmy nad malutkim słoniem z obciętymi przez kłusowników stopami, bo gdzieś daleko, jakiś biały, mający o sobie wspaniałe mniemanie i oczy nieskalane widokiem tego, co zrobił za niego ktoś inny, ma na biurku popielniczkę z nóg tak cudownego zwierzęcia.
Kolekcjonerów przybywa i dobrze. Dla mnie rodzi się jednak pytanie, czy kolekcjonerstwo musi polegać na tym, żeby okazy naszych kolekcji były tylko perfekcyjne? Wśród ludzi też są piękni i mniej piękni. Czy tylko dlatego, że są ułomni i kalecy nie są ludźmi, nie są przedstawicielami naszego gatunku?
Ja widzę to w taki sposób. Kolekcja powinna odzwierciedlać to, co w naturze występuje: bardziej i mniej ładnie wybarwione okazy, całe i uszkodzone, w pełni wykształcone i zdeformowane. Każdemu kolekcjonerowi zależy na pięknym okazie, rozumiem, ale niech poprzestanie na nim, gdy go zdobędzie. Nie zależy mi na biciu rekordów wielkości. Podziwiam to, co stworzyła przyroda i nadziwić się nie mogę nad jej pomysłowością. Gdyby nam, ludziom, zlecono zaprojektowanie kształtów muszli, nie wymyślilibyśmy dziesiątej części tego, co dane nam jest podziwiać. Mam nadzieję, że kolekcjonerstwo nigdy nie przekroczy pewnych barier, że razem z naukowcami stać będzie na straży odnawialności gatunków, że strzec będziemy tych ginących, a nasza zachłanność pozwoli nam zadowolić się pojedynczymi egzemplarzami, że zostawimy przyrodę niezniszczoną dla następnych pokoleń, żeby mogły doświadczać takich samych wzruszeń jakich my doświadczamy. Myślę, że oprócz zaspakajania własnych pasji, kolekcjonerzy mogą przyczynić się do poznania i oznaczenia nowych, nie poznanych jeszcze gatunków.
Kupuję w wielu miejscach systematycznie powiększając swoją kolekcję. Moje zbiory wydatnie powiększyły się także dzięki działalności firmy p. Jarzębowskich, dzięki ich sklepom, kiedyś na Tamce teraz w dwóch innych miejscach w Warszawie, dzięki przemiłej pomocy p. Tomka Mordarskiego oferującego muszle wysokiej klasy, dzięki p. Mateuszowi Pacek, Krzyśkowi Kuźniar, Sylwanie Chorążewicz i wielu, wielu innym osobom. W Polsce kupuję w firmie Madang i na aukcjach internetowych. Kupuję na Filipinach i w Malezji. Kolekcja rośnie i bardzo mnie cieszy. Zdaję sobie sprawę z tego, że bardzo długa droga przede mną zanim powiem, że moja kolekcja jest znacząca.
A teraz kilka słów o samej kolekcji.
Moja kolekcja ma cieszyć oczy i pozwalać na częsty, nawet przelotny kontakt wzrokowy, dlatego mimo zaleceń wielu znanych autorytetów nie jest zamknięta w szufladach, niedostępna i trzymana jak precjoza w „bankowym sejfie?. Muszle są wyeksponowane w specjalnie do tego celu sklejonych , bardzo dużych, szklanych kasetonach. Pozwalają one na posegregowanie muszli rodzinami, brak jest naklejonych metryk. Zbiór obsługiwany jest przez specjalnie dla mnie napisany przez zaprzyjaźnionego programistę program, który pozwala każdej muszli, założyć specjalną kartotekę z pełną metryką i zdjęciami.
Kolekcja nie jest duża, składa się z ok.1200 egzemplarzy, które reprezentują 494 sklasyfikowane gatunki. Ulubionymi rodzinami są (nie będę oryginalna) Cypraeidae, a także, Volutidae, Muricidae, Tonnidae i rzadziej znajdująca uznanie u kolekcjonerów rodzina Naticidae.
A to kilka zdjęć mojej kolekcji:
Pani Marzenna tak dokładnie opisuje swoja kolekcję, co nadto dokumentują zamieszczone zdjęcia, iż mój komentarz wydał mi się zbędny.
Pani Marzenno gorąco witam w gronie PASJONATÓW !